Na początku była tęsknota. Nienazwane pragnienie, które budzi człowieka ze snu i każe mu ruszyć w drogę. Czasem po cichu, bez zapowiedzi. Innym razem nagle – jakby serce zawołało mocniej niż codzienność. Tak zaczyna się każda pielgrzymka – nie od pierwszego kroku, lecz od poruszenia duszy.
Od wieków ludzie wychodzili ze swoich domów, by iść tam, gdzie niebo zdaje się być bliżej ziemi. Szli do miejsc, o których mówiono, że są święte. Czasem setki kilometrów, nierzadko boso, przez pola, lasy, deszcze i skwary. Bo gdzieś w sercu dojrzewało pytanie, które nie dawało spokoju. A może właśnie spokój było trzeba odnaleźć? A przecież pielgrzymuje się nie po to, by dotrzeć, ale by zostać przemienionym.
Niektóre pielgrzymie drogi znane są od setek lat. Ich początek znaczą krzyże i przydrożne kapliczki, a koniec – sanktuaria, klasztory, miejsca, gdzie świętość przeszła kiedyś przez
ziemię. Częstochowa, Gietrzwałd, Kalwaria Zebrzydowska, Santiago de Compostela, Święta Lipka, Wambierzyce, Łagiewniki, Skałka w Krakowie, Jasna Góra, a dalej: Loreto, Fatima, Lourdes, Rzym. Każda z tych dróg niesie pamięć tysięcy kroków, łez, śpiewów i szeptów.
Ale najpierw – zawsze – trzeba wyjść. Oderwać się od tego, co znane. Zostawić za sobą swoje „mam” i „muszę”. I zaufać.
Bo pielgrzymka to nie wycieczka. Nie podróż dla ciała, ale dla ducha. Wymaga ciszy, cierpliwości i pokory. Czasem boli. Czasem zawstydza. Ale i oczyszcza. Tak, jak deszcz obmywa twarz zmęczonemu wędrowcy.
W historii chrześcijaństwa pielgrzymowanie to jeden z najstarszych aktów wiary. Apostołowie szli, głosząc Dobrą Nowinę. Uczniowie wędrowali do Jerozolimy. Od IV wieku chrześcijanie przemierzali szlaki ku miejscom związanym z życiem Jezusa, męczennikami, cudami.
I zawsze – za każdą z tych dróg – stało jedno: pragnienie spotkania Boga.
Nie zawsze uświadomione. Nie zawsze wypowiedziane. Czasem był to tylko szept: „pomóż mi”, „pokaż”, „odpowiedz”. Innym razem: „dziękuję”. I jeszcze innym: „czy w ogóle jesteś?”. Bo i z takim pytaniem idzie się w drogę. I właśnie wtedy, kiedy serce drży, a dusza jest jak ziemia pęknięta od suszy, Bóg zaczyna mówić. Nie zawsze słowem. Często ciszą. Spotkaniem z drugim człowiekiem. Znakiem – ukrytym, nieoczywistym, ale takim, który trafia prosto w środek serca.
„Kto idzie sam, idzie szybko. Kto idzie z Bogiem – dochodzi do celu. – mawiano wśród dawnych pielgrzymów.
Wędrowanie to droga przez zmysły i ducha. Czuć zapach trawy o świcie. Słychać śpiew ptaków, ale i bicie własnego serca. Pielgrzym uczy się prostoty – poznaje smak chleba z serem zjedzonego na trawie. Radości – z butów zdjętych po dwudziestu kilometrach. Pokory – wobec bólu, który nie chce ustąpić. I wdzięczności – za drobny gest, na przykład kubek wody podany przez nieznajomą dłoń.
Niektóre pielgrzymki trwają dni, inne – tygodnie. Ale są takie, które zostają z człowiekiem na całe życie. Bo to, co się wydarza w drodze – już nie znika. Zostaje – jak muszla św. Jakuba przypięta do plecaka. Jak ślad krzyża, który ktoś narysował palcem na zmęczonym czole.
I nie trzeba być świętym, by pielgrzymować. Trzeba być człowiekiem. Tylko tyle. A może aż tyle?
Wielu wędrowało z intencją – o zdrowie, o nawrócenie kogoś bliskiego, o cud. Inni nieśli wdzięczność – za dziecko, które się urodziło, za łaskę, która przyszła niespodzianie. A jeszcze inni – po prostu szli. Bo czuli, że muszą.
Kto pielgrzymuje, ten się modli nogami – słyszałam nie raz, nie dwa na szlaku.
I może właśnie o to chodzi – by droga stała się modlitwą. By każdy kamień przypomniał, że nic nie jest dane na zawsze. By każde drzewo szumiało: „żyj”. By zmęczenie nie było klęską, ale przemianą. Bo na końcu – czeka nie tylko sanktuarium. Czeka człowiek. Nowy. Inny.
Bo nie wraca się z pielgrzymki takim, jakim się wyszło. Po drodze zostawia się wiele – lęk, ciężar, niewypowiedziane słowa. I zabiera się też niemało – nadzieję, pokój, a czasem tylko świadomość, że Bóg jest. Milczący, ale obecny.
„Wyjdź ze swojej ziemi” – mówi Pan do Abrahama (Rdz 12,1).
I tak zaczyna się historia ludu Bożego. Od wyjścia. Od wędrówki. Od aktu zaufania. Każdy pielgrzym, choćby szedł z Sosnowca do Częstochowy, powtarza w sobie ten gest: opuszcza to, co znane, by pójść za głosem, który nie zawsze słychać wyraźnie, ale czuje się go głęboko.
„Słowo Twoje jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce” (Ps 119,105).
W pielgrzymce nie chodzi o to, by znać całą trasę. Czasem wystarczy jeden krok – i światło na ten krok. Reszta objawia się po drodze. Tak samo jak w wierze. Pielgrzym jest jak człowiek modlący się w marszu – krok za krokiem, dzień za dniem, z różańcem, z ciszą, z pieśnią.
„Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą” (Mt 5,8).
Czystość serca rodzi się w drodze. W zmęczeniu. W pokucie W zawierzeniu. Na pielgrzymce łatwiej się wsłuchać w siebie, łatwiej milczeć, łatwiej przeprosić. Bo wszystko się upraszcza: jedna miska, jeden plecak, jedna intencja.
Bo są miejsca, które same wołają człowieka – nie przez reklamy, lecz przez wewnętrzne poruszenie. „Idź tam” – mówi serce. A nogi, choć zmęczone codziennością, zaczynają
wędrować. Jakby ktoś cichy, lecz pewny prowadził je z wnętrza.
Niektóre sanktuaria są ukryte – w górach, pośród lasów, przy źródłach. Inne błyszczą złotem i marmurem, pełne śpiewu, dzwonów i różańców. Ale wszystkie – bez wyjątku – są przystaniami dla duszy. Przestrzeniami, gdzie pielgrzym przestaje udawać i staje twarzą w twarz z Bogiem. Czasem nawet nie klęka. Po prostu stoi. Oddycha. I płacze. Bo czasem więcej znaczy jedno westchnienie niż sto słów.
Wielu świętych było pielgrzymami. Święty Franciszek szedł w łachmanach, śpiewając psalmy. Święta Faustyna pielgrzymowała wewnętrznie – przez swoje choroby i objawienia. Święty Jan Paweł II – papież pielgrzym – niósł orędzie pokoju i wiary do najdalszych zakątków świata.
Ale i zwykli ludzie, prości – starowinki w chustkach na głowach, młodzież z gitarami, matki niosące intencje swoich dzieci, ojcowie, którzy milczą, ale idą, bo mają w sercu imię, którego nie wypowiadają głośno – oni wszyscy piszą tę samą historię. Drogą.
„Przybliżcie się do Boga, a On przybliży się do was.” (Jk 4,8)
To jest obietnica. Cicha, ale pewna. Wypełniająca się niekiedy dopiero pod koniec drogi. A czasem już po pierwszym kroku. Bo może – tak sobie myślę – najgłębszy cud pielgrzymowania nie wydarza się na końcu, przy ołtarzu, ale właśnie w drodze – w ciszy między jednym krokiem a drugim. W tej ciszy, w której po raz pierwszy od dawna naprawdę słyszysz siebie. I Jego.
Przez wiele lat chodzenia po tym świecie zrozumiałam, że pielgrzymowanie nie polega na pokonywaniu dystansów, lecz na zbliżaniu się – do siebie, do Tego, który jest zawsze blisko, choć tak często Go omijamy. W cichej obecności, tam gdzie modlitwa nie potrzebuje słów, działy się dla mnie rzeczy niezwykłe. Niekoniecznie spektakularne – ale właśnie przez to najgłębsze.
Na Grabarce – między setkami krzyży i pośród szeptu drzew – czułam spokój, którego nie da się porównać z niczym innym. Tam ziemia pamięta modlitwy, a cisza ma w sobie siłę uzdrowienia. Tam wracam najchętniej.
W San Giovanni Rotondo, pośród śladów Ojca Pio, coś we mnie milknęło – jakby wszystkie pytania przestawały być potrzebne. Jego obecność była niemal fizyczna, jak ciepło przy ognisku, które rozgrzewa nie tyle ciało, co duszę.
W Leśniowie, położonym na Jurze, cisza miała smak ziół i dymu świec, a uśmiech Matki Bożej zaklęty w lipowej figurce pozostał ze mną po dziś dzień. Tam modlitwa płynie inaczej, bardziej jak szept serca niż prośba.
Meteory, zawieszone między niebem a ziemią, przypominały mi, że każda wspinaczka ma sens, jeśli idzie się z sercem. Skały, cisza, monastery i wiatr jak oddech Boga – wszystko było modlitwą.
A tatrzańskie Wiktorówki? One otulały mnie jak stara modlitwa, szeptana po cichu przez pokolenia kobiet, które kochały i cierpiały – podobnie jak ja.
W Rzymie, w Bazylice św. Jana na Lateranie, czułam oddech wieczności. Wszystko było ogromne – kolumny, sklepienia, echo – a mimo to właśnie tam chyba doświadczyłam najprostszej rozmowy z Bogiem. Takiej, która nie potrzebuje formuł, tylko oddechu. To tam, wśród marmurów i świętych relikwii, zrozumiałam, że historia Kościoła nie jest czymś zamkniętym w przeszłości – ona oddycha, porusza się, mówi do nas. Czasem przez echo kroków na chłodnej posadzce, czasem przez łzę, która spłynie bez słowa.
W Neapolu, przy grobie Ojca Dolindo, doświadczyłam modlitwy, która nie szuka odpowiedzi, ale ufa. „Jezu, Ty się tym zajmij” – te słowa nie były dewizą, ale tchnieniem. Stojąc tam, czułam się tak maleńka i jednocześnie tak bezpieczna, jakby Ojciec Dolindo naprawdę trzymał mnie za rękę.
W Sankt Petersburgu, w rosyjskich cerkwiach pełnych ikon, złota i kadzidła, poczułam inny wymiar sacrum – bardziej dostojny, głęboki jak stare pieśni, których nie rozumiem, a które i tak dotykają mojego serca. Tam Bóg był jak cisza między nutami – nieruchomy, wszechobecny. I pewnie za to kocham cerkwie.
A Podlasie? – prócz Grabarki szczególnie ulubiłam Dubicze Cerkiewne – miejsce, gdzie niebo schodzi na ziemię jak rosa o świcie. Gdzie Bóg mówi prostym językiem – przez wiatr, cerkiewne dzwony, przez kobiety, które kłaniają się głęboko. Tam nawet ziemia modli się z ludźmi.
I wreszcie moja ukochana Częstochowa – to do częstochowskiej Mateńki tata zabrał mnie wiele, wiele lat temu a ja tam serce zostawiłam bez reszty. Ilekroć tam wracam, zawsze coś niezwykłego się zadziewa. Znika najmniejszy nawet frasunek, myśli jaśniejsze się stają, zakradająca się podstępnie niepewność odchodzi precz, a serca radość tak wielka dotyka, że głos zaczyna drżeć, kiedy chce się coś powiedzieć. Tam otulona wielokroć dobrocią niewypowiedzianą i łaską, dziękować przychodziłam szczodrze, bo też szczodrze Madonna opieką swoją i wsparciem mnie otaczała. Piękny to zakątek na ziemi naszej, który w moim odczuciu równych sobie nie ma. Miejsce, w którym Matczyna dobroć unosi się w powietrzu.
I wiecie Państwo, w którymś momencie dotarło do mnie, że miejsce to tylko forma. Treść mieszka we mnie. To we mnie dokonują się te wszystkie maleńkie cuda, które nie mają świadków, ale zmieniają wszystko. Tam, gdzie człowiek zostaje sam z ciszą – i pozwala jej mówić – tam dzieją się prawdziwe spotkania.
Dawno nie szukam już spektaklu. Doskonale wiem, że niektóre miejsca nie krzyczą swoją świętością – raczej milczą głęboko i czekają, aż ktoś się w nich zatrzyma naprawdę. Wiem, że pielgrzymowanie może być powolnym schodzeniem w głąb, spotkaniem z ciszą, która uzdrawia, z obecnością, która nie wymaga słów.
Szukam więc śladów. I coraz częściej znajduję je w sobie.
Teresa Szczepanek





Użytkowników dzisiaj : 16
Użytkownicy ostatnich 7 dni : 52
Użytkowników w tym miesiącu : 45
Użytkowników w tym roku : 9655
Wszystkich użytkowników : 215279
